czwartek, 13 września 2012

Pijany Zając o twórczych inspiracjach, cz. I

    Nie inspirują mnie sytuacje. Inspirują mnie ludzie. Nie zamierzam przez to udowadniać, że na tym właśnie polega specyfika mojej twórczości, bo najpewniej niejeden autor tak czyni, a niektórzy być może nawet nieźle na tym wychodzą. Nie wiem zresztą dokładnie, na czym owa specyfika miałaby polegać. Chyba za krótko w tym siedzę...

    Jakież to fascynujące przeżycie, nieskromnie przyznam, że niekiedy urastające do rangi duchowego uniesienia, kiedy przed oczyma stoi żywy człowiek, a w głowie rodzi się już gotowa postać. Wystarczy dopracować fabułę, naprędce wymyślić kilku innych bohaterów, coby się jakoś powoli rozwinęło. Czy musi to być człowiek dobrze mi znany? Nie. W niektórych przypadkach wystarcza aktor, pani z biblioteki, nieznajomy współtowarzysz podróży. Jednak z nimi wszystko wydaje się łatwiejsze, bo do wykorzystania pozostaje jedynie wygląd zewnętrzny takiej osoby. Całą resztę wykona wyobraźnia. Czy chcę przez to oznajmić, że bliżej mi znane inspiracje są trudniejsze?

    Owszem, są. A w każdym razie bywają. Kłopoty występują już przy samej próbie wkomponowania postaci opartej na, przykładowo, przyjacielu z podwórka w konwencję powieści na poły fantastycznej, a takimi zajmuję się ostatnimi czasy. Jak tego dokonać, jednocześnie nie zabijając pierwotnego wzorca, który powstał w toku długotrwałej obserwacji? Do tego dodajmy zachowanie odpowiednich proporcji. Kiedy szukam inspiracji wśród ludzi, nie zależy mi na otrzymaniu tak zwanego gotowca. Każda postać - choćby nie wiem jak bardzo podobna do pierwowzoru zaczerpniętego z rzeczywistości - musi zawierać elementy zaczerpnięte z własnej wyobraźni. Ponadto dostaje jakoby w prezencie cząstkę mnie - dla równowagi w układzie, w którym na każdy element przypada jedna trzecia całości. 

    A jednak układ postaci złożony z trzech części nie jest do końca układem czystym. Zdarza się, dość często zresztą, przewaga jednego elementu nad drugim i trzecim, drugiego nad pierwszym i trzecim czy trzeciego nad pierwszym i drugim, zakładając, że: element pierwszy stanowią cechy właściwe dla pierwowzoru, drugi - założenia wyobraźni, trzeci natomiast - cząstka samego autora. Bywa, że któregoś z elementów nie ma w ogóle, co tyczy się najczęściej członu drugiego i członu trzeciego. Nie zawsze można zastosować trzystopniowy układ w idealnej formie, jeśli nie chce się zabijać pierwowzoru. Nie zawsze też chcemy ów pierwowzór zachować. Zawsze jednak w takiej inspirowanej postaci zostaje jego ślad - niekiedy zauważalny tylko dla autora i osób wtajemniczonych w proces twórczy. 

    W czym zatem przejawia się wzorzec pierwotny, jeśli z góry zostanie przyjęte, że powieść nie będzie zawierać realizmu typowego dla tworów o charakterze obyczajowym? Obok wyglądu zewnętrznego, który nierzadko jedynie dla autora jest pojmowany w sposób przez niego założony, występują charakterystyczne zachowania, cechy charakterystyczne dla tej jednej właściwej osoby. Odważniejszy autor może pozwolić sobie na przytaczanie wypowiedzi człowieka, na wykorzystywanie odpowiednio do fabuły spreparowanych sytuacji, w których dana osoba jest głównym bohaterem. 

    Jak już wspominałam, nie inspirują mnie jednak sytuacje. W każdym razie inspirują bardzo rzadko, gdyż czynnikiem kształtującym moją twórczość są ludzie - bliscy i nieco dalsi, ale zawsze ludzie. Czy można w prosty sposób połączyć dwa bądź więcej pierwowzorów w jednej postaci? Pracuję nad tym.