czwartek, 13 września 2012

Pijany Zając o twórczych inspiracjach, cz. I

    Nie inspirują mnie sytuacje. Inspirują mnie ludzie. Nie zamierzam przez to udowadniać, że na tym właśnie polega specyfika mojej twórczości, bo najpewniej niejeden autor tak czyni, a niektórzy być może nawet nieźle na tym wychodzą. Nie wiem zresztą dokładnie, na czym owa specyfika miałaby polegać. Chyba za krótko w tym siedzę...

    Jakież to fascynujące przeżycie, nieskromnie przyznam, że niekiedy urastające do rangi duchowego uniesienia, kiedy przed oczyma stoi żywy człowiek, a w głowie rodzi się już gotowa postać. Wystarczy dopracować fabułę, naprędce wymyślić kilku innych bohaterów, coby się jakoś powoli rozwinęło. Czy musi to być człowiek dobrze mi znany? Nie. W niektórych przypadkach wystarcza aktor, pani z biblioteki, nieznajomy współtowarzysz podróży. Jednak z nimi wszystko wydaje się łatwiejsze, bo do wykorzystania pozostaje jedynie wygląd zewnętrzny takiej osoby. Całą resztę wykona wyobraźnia. Czy chcę przez to oznajmić, że bliżej mi znane inspiracje są trudniejsze?

    Owszem, są. A w każdym razie bywają. Kłopoty występują już przy samej próbie wkomponowania postaci opartej na, przykładowo, przyjacielu z podwórka w konwencję powieści na poły fantastycznej, a takimi zajmuję się ostatnimi czasy. Jak tego dokonać, jednocześnie nie zabijając pierwotnego wzorca, który powstał w toku długotrwałej obserwacji? Do tego dodajmy zachowanie odpowiednich proporcji. Kiedy szukam inspiracji wśród ludzi, nie zależy mi na otrzymaniu tak zwanego gotowca. Każda postać - choćby nie wiem jak bardzo podobna do pierwowzoru zaczerpniętego z rzeczywistości - musi zawierać elementy zaczerpnięte z własnej wyobraźni. Ponadto dostaje jakoby w prezencie cząstkę mnie - dla równowagi w układzie, w którym na każdy element przypada jedna trzecia całości. 

    A jednak układ postaci złożony z trzech części nie jest do końca układem czystym. Zdarza się, dość często zresztą, przewaga jednego elementu nad drugim i trzecim, drugiego nad pierwszym i trzecim czy trzeciego nad pierwszym i drugim, zakładając, że: element pierwszy stanowią cechy właściwe dla pierwowzoru, drugi - założenia wyobraźni, trzeci natomiast - cząstka samego autora. Bywa, że któregoś z elementów nie ma w ogóle, co tyczy się najczęściej członu drugiego i członu trzeciego. Nie zawsze można zastosować trzystopniowy układ w idealnej formie, jeśli nie chce się zabijać pierwowzoru. Nie zawsze też chcemy ów pierwowzór zachować. Zawsze jednak w takiej inspirowanej postaci zostaje jego ślad - niekiedy zauważalny tylko dla autora i osób wtajemniczonych w proces twórczy. 

    W czym zatem przejawia się wzorzec pierwotny, jeśli z góry zostanie przyjęte, że powieść nie będzie zawierać realizmu typowego dla tworów o charakterze obyczajowym? Obok wyglądu zewnętrznego, który nierzadko jedynie dla autora jest pojmowany w sposób przez niego założony, występują charakterystyczne zachowania, cechy charakterystyczne dla tej jednej właściwej osoby. Odważniejszy autor może pozwolić sobie na przytaczanie wypowiedzi człowieka, na wykorzystywanie odpowiednio do fabuły spreparowanych sytuacji, w których dana osoba jest głównym bohaterem. 

    Jak już wspominałam, nie inspirują mnie jednak sytuacje. W każdym razie inspirują bardzo rzadko, gdyż czynnikiem kształtującym moją twórczość są ludzie - bliscy i nieco dalsi, ale zawsze ludzie. Czy można w prosty sposób połączyć dwa bądź więcej pierwowzorów w jednej postaci? Pracuję nad tym.

   
   

niedziela, 8 lipca 2012

Pijany Zając subiektywnie o studiach

Nadeszła ta chwila, w której należy powiedzieć uczelni 'pa pa'. Pozbierać resztę zasłużonych (albo i nie) wpisów do indeksu, posłać wdzięczny uśmiech każdemu wykładowcy, który przymknął oko na "drobne i sporadycznie ujawniające się braki wiedzy" i mimo wszystko zawyżył ocenę, kolegom życzyć udanych wakacji i zacząć cieszyć się pełnią lata. Inna rzecz, że takie lato ucieszy jedynie fanatycznego miłośnika tropików...

Indeks czwórkami stoi. Głównie. Kilka trójek, jedna piątka (wiem, wiem, NACIĄGANA!), jeden egzamin uwalony z godnością, czterema punktami, czyli umiem, ale coś nie wyszło, dwa z własnej woli przeniesione na termin wrześniowy, bo zabijać się dla ocen i ryć w książkach z dnia na dzień i z nocy na noc nie będę. No. Nie wygląda to najgorzej. Czy mogło wyglądać lepiej? Załóżmy, że mogło, aczkolwiek z wizerunkiem uroczego kujonka rozstałam się wraz z końcem czwartej klasy podstawówki. Inteligentny student wie, kiedy może sobie odpuścić. W każdym razie się domyśla.

Skłamałabym, mówiąc, że nie będzie mi żal. No co? Klęło się na tę uczelnię niejednokrotnie: na sześcio-stronicowe kolokwia z gramatyki i na nudne wykłady, i na prowadzących owe nudne wykłady, i na te cholerne prace pisemne, na sesję zimową, na sesję letnią, i na co tam jeszcze kląć się dało. I zwalało się na tych nieszczęsnych wykładowców winę za całe zło tego świata (studenckiego w szczególności, ale jeśli ktoś w międzyczasie wdepnął w gówno - prawdopodobnie stało się to również za przyczyną któregoś z wykładowców, bo nie przekazywał praktycznej wiedzy typu "jak unikać gówna na drodze"). I czasami zwiewało się z zajęć. A nierzadko nawet rozpoczynało się weekend w połowie tygodnia. W pierwszej połowie - na początku.

A jednak szkoda. Patrząc z perspektywy czasu, tak samo brakowało mi gimnazjum, które wszakże było koszmarne, tak samo w zeszłym roku tęskniłam za liceum, które było minimalnie lepsze. Wtedy sama się sobie dziwiłam. Dziś byłabym bardziej zdumiona, gdyby po zakończeniu sesji letniej i spakowaniu manatków nie chciało mi się płakać. Bo wiedza i większość znajomości z poprzednich etapów edukacji okazały się bytami ulotnymi. Na karcie pamięci mojego telefonu zostało kilka numerów, z których około 10% może mi się jeszcze kiedyś przydać. Nie pamiętam imion ludzi z klasy*, nie pamiętam twarzy nauczycieli, którzy ochrzaniali mnie za brak pracy domowej.

Odnoszę dziwne wrażenie, że nie zapomnę tak prędko o osobach poznanych na studiach. W notce na moim poprzednim, istniejącym jeszcze w sieci, ale od dawna nieaktywnym blogu pisałam tak: Półtora miesiąca. Długie godziny szaleńczego śmiechu z czego tylko się da. Tysiące rozmów na facebooku... (...). Wspólne siedzenie do późna nad alfabetem gotyckim. Koło Zatruwania Środowiska i Siebie Nawzajem Dymem Tytoniowym przed budynkiem. Tworzenie własnych wersji historii Polski na nudnym wykładzie. Ta radość, kiedy ktoś cieszy się na twój widok. Tak. Warto było iść na studia. I dziękuję losowi za tę uczelnię, za tych wszystkich ludzi, którzy zawsze poprawią humor, utwierdzą w przekonaniu, że nie ja jedna jestem zdrowo stuknięta, nie zostawią w potrzebie. Za wykładowców, którzy potrafią być bardziej ludzcy, niż nam się wydawało. Pani Doktor Dementor się nie liczy!". Notka powstała 10 listopada 2011 roku. Dzisiaj mogłabym dopisać do niej dziesięć razy tyle. Kiedy wszyscy dookoła mówili: "Znudzi ci się, ludzie zaczną cię denerwować**, będziecie ze sobą walczyć o pozycję w grupie, o oceny, o wszystko...", śmiałam się w głos i poniekąd słusznie i trafnie oceniłam sytuację. Ani mi się nie znudziło, ani mnie nikt do ostateczności nie zdążył doprowadzić, a rywalizacja... cóż, nikt jeszcze nikomu nie wydłubał oka długopisem, co można uznać za dobrą wróżbę na przyszłe lata. Zakładając, że ktoś na tej filologii zostanie, bo co i raz obserwuję, jak ten czy inny rzuca to w cholerę z takiego czy innego powodu. Albo bez powodu. Jednakże ci, którzy dotrwają do licencjatu, będą, optymistycznie przypuszczam, silną, zjednoczoną grupą. Predyspozycje ku temu są naprawdę spore - już teraz niewiele można by zarzucić tak zwanemu "zgraniu" na roku. Choć kilka razy zdarzyło mi się w nie zwątpić. A i patrząc po sobie, nigdy jeszcze nie miałam tak dobrego kontaktu z grupą. Dużą grupą.

Nie jestem już czarną owcą, którą byłam - jeszcze - pisząc tamten post. I nawet Pani Doktor z rasowego Dementora przeistoczyła się w całkiem sensowną kobietę. Jak większość tych, którym przedwcześnie wydałam opinię.

Tęsknię... choćby i za zajęciami na uczelni. Bywało nudno. Bywało ciężko. Ale bywało i zabawnie, bo jak tu nie wspomnieć o wspólnym bazgroleniu po kartkach przeznaczonych na notatki, jak tu pominąć przewijające się tu i ówdzie "suchary" wykładowców (taaak, to prawda, że w niektórych przypadkach śmialiśmy się tylko z grzeczności), jak nie odnotować studenckich rozmówek w ostatnim rzędzie - kiedy zależało nam jedynie na zdobyciu "obecności"?

Drugi rok może już nie być taki przyjemny. Zbliża się ten czas... Czas, kiedy wreszcie trzeba będzie się określić... Dokonać wyboru specjalizacji... Stworzyć niebanalny pomysł na siebie i ruszyć naprzód drogą, która, kto wie, być może okaże się niewłaściwą, nie wymarzoną... Może za rok o tej porze powiem sobie, że "to wszystko wyglądało inaczej w mojej wyobraźni" i w ogóle "co ja tu, cholera, robię"?

Jedno wiem na pewno - ludzie są zajebiści! (wykładowcy też, w każdym razie nie było takiego, o którym chciałabym względnie szybko zapomnieć) A wspomniana wcześniej walka o pozycję na studiach sensu samego w sobie nie ma - sesja i tak zrówna wszystkich.
Z ziemią.
_______________
* tak szczerze - pamiętam tych, których chcę pamiętać
** okej, przyznaję - czasem mnie denerwowali; ale i tak są zajebiści

sobota, 30 czerwca 2012

Pijany Zając o permanentnych dupowywrotach

Będąc jeszcze w pełni władz umysłowych, a przy tym w stanie całkowitej trzeźwości i wprost proporcjonalnego do owej trzeźwości wkurwienia oświadczam, że W DUPACH SIĘ WAM WSZYSTKIM POPRZEWRACAŁO. W każdym razie niektórym. Ja używam zaimka upowszechniającego tylko dla podniesienia poziomu ekspresji wypowiedzi, a tej nie zabraknie i w dalszej części dzisiejszego (gorzkiego) wywodu, bo rzuca mną po ścianach i w tym miejscu chylę czoła przed człowiekiem, który jako pierwszy wykorzystał słowo jako rodzaj w broni. Zapewniam, że gdyby nie łatwy dostęp do broni bezkrwawej, źle skończyłby śmiałek, który akurat znalazłby się w bliskim sąsiedztwie mojej ręki. 

Może już bez dłuższych zapowiedzi, kwiecistych wstępów, bo i po co, skoro ten post służy tylko do zjechania pewnej grupy społecznej, ba, niewielkiej części tejże grupy społecznej, ale za to tej części grupy, której W DUPACH SIĘ POPRZEWRACAŁO! Może zbyt długo tłumiłam w sobie rezultat mojej smutnej obserwacji, może zbyt długo odpierałam pogardliwe spojrzenia i złośliwe komentarze osób, które GÓWNO SIĘ ZNAJĄ NA RZECZY, ale dzisiaj zamierzam szczerze powiedzieć, co o tym wszystkim myślę.

Tak, jestem studentką. Tak, jestem dziewczyną - dla tych, którzy mają wątpliwości co do kwestii płci Pijanego Zająca, który z reguły wypowiada się tutaj w pierwszej bądź trzeciej osobie rodzaju męskiego (to zjawisko również wyjaśnię, kiedyś tam...). Nie po to jednak dostałam się na dzienne studia, żeby teraz dowiadywać się o sobie nowinek, na które sama najpewniej nigdy bym nie wpadła. Poniżej prezentuję źródło pisane o ograniczonej wiarygodności (z racji miejsca pozyskania), niejako odzwierciedlające współczesny sposób myślenia o nas, studentkach:

















Pomijając już zatrważający poziom zaawansowania intelektualnego pana oznaczonego na granatowo, Bogiem a prawdą ja mu się wcale nie dziwię. Co innego wyraźnie ukazane ograniczenia w jego myśleniu, a co innego siła sprawcza owych ograniczeń, skądinąd niewielka (mówi się o 1/5 polskich studentek, które rzeczywiście "dają za kasę" albo ja mam jakieś przestarzałe dane statystyczne), która, jak się okazuje, potrafiła się przebić i rozpowszechnić do tego stopnia, że teraz wystawia niechlubną wizytówkę całemu środowisku i kurewstwem swoim zaniża opinię ogółowi. Zresztą, podobne stwierdzenia spotykałam już u ludzi dalece mądrzejszych od powyższego kretyna. Kiedy pewien pan, względnie inteligentny, zareagował szczerym zdumieniem na wiadomość, że jednak nie każda studentka leci na łatwy zarobek, w pierwszym momencie miałam ochotę przetrącić mu szczękę, później nie wiedziałam już, czy powinnam zacząć się śmiać, czy może raczej - płakać. Optymistycznie zakładam, że obaj panowie nie mieli w swoim życiu do czynienia z wieloma teraźniejszymi studentkami, jeśli mieli - to zapewne z którąś z reprezentantek tej jednej piątej czarnych owiec w stadzie, i w mojej indywidualnej ocenie mogę ich częściowo usprawiedliwić. Sama czasami zastanawiam się, ile takich czarnych owiec wypuści w świat moja uczelnia i modlę się, żeby nie była to żadna z moich koleżanek. Potęga zjawiska jest już tak wielka, że nawet mnie zaczęło się udzielać.

Co nie zmienia faktu, że wspomniani wcześniej panowie GÓWNO SIĘ ZNAJĄ!

I jakim prawem ja mam zbierać cięgi za coś, od czego trzymam się z daleka? Dlaczego ja, będąc studentką, miałabym odpowiadać za bandę rozpasanych dziewuch, którym, delikatnie rzecz ujmując, W DUPACH SIĘ POPRZEWRACAŁO?! Czy wraz z chwilą przestąpienia progu uczelni miałam już przypiętą łatkę z kłamliwym zasobem epitetów (dziwka, uniwersytutka, puszczalska...)? Jak długo jeszcze będę musiała wysłuchiwać świństw na swój temat, głoszonych przez ekspertów od siedmiu boleści, przekonanych o swojej nieomylności?

Jasne, dalej możemy nazywać kurwienie się sponsoringiem, zwykłe dziwki paniami do towarzystwa, dalej możemy brnąć w żałosne samousprawiedliwienia i dorabiać fałszywe ideologie, i szambu nadawać nazwę perfumy. I wcale się nie zdziwię, jeśli za X lat ludzie zaczną pluć w twarz niegdysiejszej elicie społecznej, a inteligencji wypominać "błędy młodości", niezależnie od tego, czy wina zaistniała czy nie zaistniała... Mogłabym teraz spokojnie jeździć po tych wszystkich starych zboczonych grzybach, którymi brzydzą się już nawet własne żony, w związku z czym zmuszeni są poszukiwać naiwnych dziewczynek, z którymi za odpowiednią sumę będą mogli zrobić wszystko. Ale po co? Jeśli nie ma towaru, nie ma i klientów, a naiwne dziewczynki same pchają się w paszczę lwa (już widzę populację lwów urażonych tym porównaniem). O ile jestem jeszcze w stanie od biedy usprawiedliwić studentki z ubogich rodzin (i to bardzo od biedy, bo stypendiów socjalnych nikt nie żałuje, a możliwość dorobienia do kieszonkowego - a choćby i tych dwustu złotych - też nie jest zarezerwowana dla wybranych), tak potępiam w czambuł wszystkie te głupie pannice, które na studia poszły nie po wiedzę, lecz po to, żeby się wylansować. Hasło "za hajs matki baluj" jest już doskonale znane, ale co robić, kiedy matka "hajsu" daje za mało? Zamiast cieszyć się, że mają możliwość studiowania, że nie muszą zapierdalać w kamieniołomach, żeby utrzymać matkę, ojca i siedmioro rodzeństwa, że pieniędzy starczy im na godny byt, wyszukują sobie "hojnych" staruszków w Internecie, a za co? Za parę firmowych szmat, za imprezę w "elitarnym" klubie, za lepszy telefon komórkowy...

NO W DUPACH SIĘ POPRZEWRACAŁO OD TEGO DOBROBYTU!

Wszystko oczywiście pod przykrywką "erotycznej przyjaźni", do której korzyści finansowe są dodatkiem. Jeśli to jest przyjaźń, to moja babcia zostanie papieżem. Przeglądając z czystej ciekawości strony z serii "szukam sponsora" można się natknąć na ogłoszenia, w których sponsorzy określają jasne warunki układu - wzrost taki, sylwetka taka, waga taka, a włosy takie. Odbiegasz od wizerunku - spierdalaj, a najlepiej w ogóle nie odpowiadaj na ogłoszenie. Panienki nie lepsze. "Śmieszne sumy 100 zł mnie nie interesują" - czytam na jednej z takich stron. Czy przyjaźń nie powinna być bezwarunkowa? Czy przyjaciela lubi się za coś? Kto w ogóle używa słowa "przyjaźń" w takim kontekście?

Za takich ludzi odpowiadają niewinni. Odpowiedzialności zbiorowej nie uniknie nawet studentka, która, nieświadoma niczego, poszła na uniwersytet, żeby wynieść z niego coś więcej, niż cztery tysiące od rozrzutnego dziadunia w kieszeni. Dawniej prostytucja była zawodem - niechlubnym, fakt - ale ściśle określonym. Dzisiaj ten syf przenika do innych środowisk, na niekorzyść uczciwych, przez postronnych wkładanych jednak do tego samego worka. 

W dupach się poprzewracało...

niedziela, 24 czerwca 2012

Pijany Zając o duchu bojowym

Zając: Mamo! Wstąpił we mnie duch bojowy!
Mama: Duch może i tak, ale leniwy.

*

Bo Pijany Zając zdolna bestia jest, ale leniwa, i znowu obudził się w samo południe, chociaż babcia już od ósmej (ósma?! czy można być tak okrutnym, żeby zmuszać człowieka do wstawania o godzinie ósmej w niedzielę?!) wbiegła do jego pokoju z nowiną, że w tym roku z naszej parafii odejdzie dwóch księży, a o dziewiątej wpadła w szał i po całym domu zasuwała za psem z miotełką do pajęczyn. Pies przeżył. Pijany Zając musiał zasypiać ponownie.

Byłoby lepiej dla Pijanego Zająca, gdyby jednak się w ogóle nie obudził, bo nagle stwierdził, że powinien napisać pracę na jutro, a póki co za swój największy sukces na tym polu uważał przepisanie tematu. Najbliższe trzy dni upłyną pod znakiem zaliczeń i poprawiania ocen, a dwa pozostałe - egzaminów. Byłoby tego wszystkiego mniej, gdyby w Pijanego Zająca nie wstąpił wspomniany już duch bojowy. Po co właściwie Pijanemu Zającowi czwórka z łaciny? Ach, bo przecież Zając ambitny jest, choć leniwy, i nie ucieknie na widok łacińskiej gramatyki, którą obryć musi na wtorek. Duch bojowy woła "walcz!", duch leniwy przeciwnie, najchętniej wsadziłby Pijanego Zająca do łóżka na resztę dnia. Wewnętrzny konflikt gwarantowany, bo żaden z duchów nie chce ustąpić, aczkolwiek bojowy ma na razie więcej do powiedzenia - jest wszakże duchem cnotliwym, a Pijany Zając, mimo swych lat dwudziestu, nadal wierzy, że dobro wygra ze złem. Zawsze.

A piątka z poetyki? Co Pijanemu Zającowi przyszło do łba, żeby rzucać Panu K. wyzwanie? I sobie przy okazji? Słowo "wyzwanie" nie padło wprawdzie w żadnej rozmowie, ale jak tu inaczej określić próbę przeskoczenia z trójki plus na piątkę (strona wyzywająco-wyzwana), a zarazem próbę wyciągnięcia z Pijanego Zająca wszystkiego, co mogłoby udowodnić, że Pijany Zając na tę piątkę zasługuje (strona wyzwano-wyzywająca)? Duch bojowy wcisnął Zającowi w ręce Zarys stylistyki polskiej i determinację o natężeniu zdolnym odnieść zwycięstwo na III wojnie światowej. Zapomniał tylko o czasie, ale skoro Bóg stworzył świat w sześć dni, to dlaczego Zając miałby nie nauczyć się poetyki w niecałe trzy? A czwórkę tak czy owak Zając ma już w kieszeni.

Przydałaby się jakaś strzelba*, coby z duchem leniwym ostatecznie się rozprawić. Bądź co bądź Pijanego Zająca czeka jeszcze ta nieszczęsna praca. Zdanie egzaminów z językoznawstwa i gramatyki opisowej również mile widziane. Ale o czym my tu rozprawiamy? Nie takich rzeczy ludzie dokonali. I żyją. I mają się dobrze.

Duchu bojowy, liczę na ciebie!

---

* Chwila. Przecież strzelba nie działa na duchy. Pijany Zając znowu próbuje podejść sprawę po męsku, ale czasami siłą się nie da. Tego ducha weźmie się psychologicznie. Z wykładowcami daje czasem radę, to i ducha można rozwalić... sposobem!

czwartek, 21 czerwca 2012

Pijany Zając o maminym wyczuciu czasu

Mówcie co chcecie, ale w rywalizacji o puchar dla osoby o idealnym wyczuciu czasu moja matka zdobywałaby regularnie pierwsze miejsca na podium. Rzecz jasna nie chodzi mi tutaj o tak zwany instynkt macierzyński, bo w tej kwestii z kolei mateczka doskonale potrafi udawać, że nie widzi, kiedy jej jedyne dzieciątko potrzebuje pocieszenia, dobrego słowa albo pieniędzy. Natomiast podświadomie wyczuwa, że akurat robię coś ważnego (tudzież nic nie robię, ale pragnę spokoju) i wtedy... stawia sobie za punkt honoru, aby mi w tym przeszkodzić.

Sytuacja nr 1
Pijany Zając wraca do domu po ciężkim dniu na uczelni. Mateczka odpoczywa, więc Pijany Zając sadza swój szanowny tyłek przed komputerem, wyjmuje z plecaka torbę chrupek i oranżadę, mając jednocześnie nadzieję na godzinkę relaksu. Mija dziesięć minut. Pijany Zając przekonany, że nic mu tymczasowo nie grozi, odpala papierosa. Jedno zaciągnięcie, drugie zaciągnięcie... A tu nagle zaczyna się.
Mama: Zając, mogę cię prosić? Mam małą prośbę.
Wrrrrr!

Sytuacja nr 2
Pijany Zając zamierza przez cały weekend uczyć się do kolokwium z gramatyki opisowej. Notatek - brak, podręcznik - tylko w formie pdf, buja się gdzieś na chomikuj.pl. Pijany Zając zakłada, że połowę tego czasu zajmie kompletowanie materiałów w folderze "gramatyka". Tymczasem do pokoju wbija mama.
Mama: Zajączku, a może byś tak napisał mi jeden esej?
Zając: Echhh... no dobrze, mogę zrobić sobie godzinę przerwy.
Mama: Jak to godzinę? Wymaganych jest dziesięć stron, z przypisami i bibliografią. To robota na trzy dni.
Zając: wtf?
Dziękuję Ci, mamo, za jutrzejszą poprawę kolokwium z gramatyki.

Sytuacja nr 3
Pijany Zając robi kilkanaście rzeczy naraz. Praca do oddania "na wczoraj", nauka do egzaminu zerowego, żywa korespondencja z szefem komisji, do której Zając należy, przygotowania do kolokwium. Wchodzi mama.
Mama: Nie masz przypadkiem ochoty wybrać się do sklepu?
Zając: Nie! Nie, nie, nie! Robię bardzo... ważne... rzeczy!
Mama: Ale to ci zajmie dziesięć minut...
(dwie godziny później)
Zając wraca do pracy. Z dziesięciu minut zrobiło się sto dwadzieścia, bo w międzyczasie trzeba było jeszcze wyjść z psem, porozmawiać z mamą o życiu i śmierci i wykonać mnóstwo innych zbędnych w Zajęczej sytuacji czynności.

W rywalizacji o puchar dla osoby obdarzonej niekończącym się zasobem cierpliwości do własnej rodzicielki niekwestionowane pierwsze miejsce zdobyłby PIJANY ZAJĄC.


niedziela, 17 czerwca 2012

Pijany Zając o ankietach na USOS-ie

    Zemsta na znienawidzonym nauczycielu to marzenie niejednego uczniaka, najczęściej niespełnione, bo wyobraźnia swoją drogą, ale najczęściej nie starcza odwagi. Pamiętam jeszcze moje własne doświadczenia w tym zakresie, te ze szkoły podstawowej i gimnazjum, i liceum. Wszędzie znalazła się przynajmniej jedna "miła" pani, do której chciało się podejść i wyśpiewać litanię, jaka to ona jest niesprawiedliwa, w dodatku piękna jak teściowa o północy i taktowna niczym brat bliźniak Hitlera. Tyle że... takie i podobne zamierzenia nigdy nie dochodziły do skutku.

    Rzecz pierwsza, wspomniana już kwestia odwagi, sprawa oczywista. Każdy bywa czasem bohaterem w swoich snach, ale nie ulega wątpliwości, że realne końcoworoczne "starcie" z Hitler-babą ograniczyłoby się do posłania jej morderczego spojrzenia. Po drugie, z perspektywy osoby odrobinę starszej i rozsądniejszej, wydaje mi się bezsensownym robienie sobie wroga w kimś, kogo prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczę. Po trzecie, w dniu odebrania świadectw dzieciaki mają w głowach wyłącznie rozkoszną wizję dwóch lub więcej wolnych miesięcy, i komu by się chciało zadręczać...

    Studenci mają pod tym względem ułatwione zadanie, w każdym razie w miejscu, w którym mnie przyszło zdobywać wyższe wykształcenie. Bo u nas rządzi bezwzględny USOS, katowska machina przywodząca na myśl skrzyżowanie kiepskiego żartu z polem minowym (uda się albo się nie uda i nikomu nie jest do śmiechu, zazwyczaj gdy chodzi o rejestrację na przedmioty, ale to temat na osobną rozprawę). USOS posiada tę magiczną właściwość, że wraz z końcem każdego semestru udostępnia anonimowe ankiety, celem zebrania opinii studentów na temat poszczególnych przedmiotów oraz osób prowadzących owe przedmioty. Anonimowe! Hulaj dusza, dziekan nie widzi... (kto, co i dlaczego), zatem można spełnić szczenięcą fantazję i zjechać wykładowców/pracowników dydaktycznych bez ponoszenia jakichkolwiek konsekwencji. Samo w sobie wystawienie względnie obiektywnej oceny stanowi nasze święte prawo, żeby już nie mówić o obowiązku, ale cóż za czort skłonił władze uczelniane, żeby do tego stopnia zaufać studentom?

    Nie kwestionuję potrzeby przyzwolenia na wyrażanie własnego zdania, bo brakowało mi tego na trzech poprzednich etapach edukacji, aczkolwiek wydając prawo, należy liczyć się z prawdopodobieństwem jego nadużycia. Nasze, studenckie podejście do wykładowców niewiele odbiega od normy gimnazjalnej czy licealnej, wciąż odrzucamy możliwość współpracy, że nie wspomnę o zmniejszeniu dystansu przy zachowaniu przypisanych ról i obustronnego szacunku. I nadal potrafimy na nich wyklinać na czym świat stoi za... jedno niezaliczone kolokwium, zgodnie z powszechnie panującą regułą, że grunt to mieć na kogo zwalić całą winę za własne niepowodzenia. Wtedy dopiero taka ankieta nabiera znaczenia, bo wreszcie można, opierając się na tym jednym niezaliczonym kolokwium, wystawić skrajnie negatywną opinię i niech się tam na górze martwią, co z tym fantem zrobić. A niechby taki delikwent spróbował dodatkowo nie zaliczyć poprawy... (drżyjcie narody, nadchodzi wściekły student).

    I nie zakładam tutaj, że nie ma takich, którzy rzeczywiście potrafią napsuć krwi Bogu ducha winnemu studentowi, bo od października użeram się z kobietą, której wymagania są co najmniej nieodpowiednie do ważności przedmiotu, a pracę roczną poprawię jeszcze z pięćset razy zanim uzna, że może być ("chociaż to nadal nie to..."), ale przypadek jest, na tle ogółu, jak wynika z moich obserwacji, odosobniony, bo obok stoi szereg innych, o wiele bardziej chętnych, żeby iść nam na rękę. Jak nie za pierwszym razem, to za piątym.

    Inna kwestia to nasza słynna zdolność nadinterpretacji rzeczywistości, kiedy naturalne w moim ujęciu zachowania wykładowców (głos dezaprobaty, spojrzenie pełne wyrzutu) odbieramy jako atak lub, co gorsza, zwyczajne chamstwo. I oto mamy kolejny powód, żeby wyrażać się o kimś źle, nie poparłszy wcześniej naszych osądów ani jednym logicznym argumentem. Jeszcze gorzej, jeśli przedmiot jest nudny i powszechnie nielubiany i nic nie zdoła naprawić jego wizerunku, włącznie z najzabawniejszym, najbardziej otwartym i kontaktowym wykładowcą. Pech. Bo skoro nie lubimy przedmiotu... dlaczego mielibyśmy lubić osobę prowadzącą?

    Później taki wykładowca miesiącami będzie się zastanawiał, gdzie popełnił błąd, co zrobił źle, co przeoczył, czego nie wziął pod uwagę; elementy psychicznie słabsze zwątpią we własne umiejętności, ale to będzie już tylko ich kłopot, bo nam, anonimowym krytykom, nikt nic nie zarzuci. A jeśli na zajęciach padnie pytanie "co należy zrobić, żeby wreszcie zacząć współpracować?"... najpewniej nikt nie wymyśli odpowiedzi, bo przecież co złego, to nie my.

    Dlaczego to wszystko tak bardzo mnie denerwuje?
    a) dziwnie czegoś nie mam powodów, żeby kogokolwiek wyjątkowo nie cierpieć, bo od początków mojej kariery studenckiej nikt mi krzywdy nie wyrządził,
    b) razi mnie ta zabawa w gimnazjum,
    c) jakimś cudem potrafię dogadać się z każdym wykładowcą i koniec końców w każdym umiem odnaleźć dodatnie strony,
    d) bo akurat nie mam innych zmartwień na głowie?

    Może najwyższy czas zacząć korzystać z funkcji "komentarz" dodawanej do ankiet i swoje wybory uczciwie, obiektywnie i sensownie uzasadniać? Bez uprzedzeń typu "bo on jest głupi i ja go nie lubię".  Nikogo nie bronię ani nie oskarżam, nie staram się nikomu przypodobać. Przemawiam głosem zdrowego rozsądku, bo tylko tyle mogę zrobić dla tych, którzy już dawno powinni złożyć podanie o wykopanie mnie ze studiów albo przynajmniej zdzielić podręcznikiem po łbie, a mimo to cierpliwie znoszą moje nieuctwo, permanentne olewanie i kryzysy naukowe ze stanami depresyjnymi w pakiecie. Cóż... przykładny student ze mnie nie jest.

 

niedziela, 10 czerwca 2012

Pijany Zając o ekologii, psach i kotach

Dwa tygodnie temu wydelegowano mnie służbowo na imprezę miejską o cudownej nazwie Piknik Ekologiczny. Czemu to miało służyć, nie wiem, ale zgodnie z zamysłem organizatorów, ideą zabawy było podnoszenie poziomu świadomości ekologicznej. Pytam zatem czyjej, bo jakoś nie zauważam głębszej refleksji nad przekazanymi tam treściami, a kto żył "ekologicznie", ten żyje i bez tego. Widzę natomiast osobników rodzaju (chyba) ludzkiego, którzy nie posiedli sekretnej wiedzy o wyrzucaniu śmieci do kosza, że nie wspomnę o wyższym stopniu wtajemniczenia - segregacji odpadów. I psie kupy w miejscach, gdzie nietrudno wdepnąć. Nie dalej jak wczoraj prawie udało mi się wjechać rowerem w szkło rozwalone bezpośrednio na chodniku. A mój kochany sąsiad najpewniej nigdy nie słyszał o Pikniku Ekologicznym, bo dalej zwozi do domu graty, żeby zimą palić nimi w piecu.

Dobrze, dobrze, ze mnie też nie jest jakaś wielka zielona świętość i zdarza mi się upuścić papierek albo niedopałek na ziemię, ale wstydzę się takich zachowań i staram się pilnować, coby służbom porządkowym nie dokładać roboty.

Wracając jednak do tematu, gorąco popieram inicjatywy rozrywkowo-edukacyjne na terenie mojej miejscowości, niezmiernie cieszy mnie widok stoisk, przy których można wymienić zużyte sprzęty elektroniczne na roślinki (mam pewność, że tego zgruchotanego telewizora nie spotkam kiedyś w lesie, a tamten stary monitor nie będzie mnie straszył zza przydrożnych krzaków), choć niestety wydaje mi się, że w tych imprezach biorą udział niewłaściwe osoby. Dzieciaki coś tam jeszcze rozumieją, przecież w ramach szkolnych i przedszkolnych zajęć są bombardowane ekologicznymi ciekawostkami (mnie na ten przykład bombardowali). Ich rodzice też coś niecoś w głowach mają, skoro przyprowadzili tam swoje krasnale. Sądząc po zaangażowaniu rodzin zgromadzonych na pikniku we wszelkie akcje, gry i zabawy proponowane przez zespół organizujący, chylę się ku osądowi, że z tej formy podnoszenia poziomu świadomości skorzystała większość osób już świadomych. Czy komuś tam wydawało się, że będą edukować okolicznych meneli? A niechby spróbowali z moim sąsiadem... Bez elektrowstrząsów nie przejdzie.

Na zakończenie odbiegnę lekko od głównego wątku i opowiem, co mnie szczególnie uderzyło podczas przeprawy przez teren pikniku: stoisko z psami przeznaczonymi do adopcji. Czy ja cierpię na jakiś nietypowy rodzaj przewrażliwienia, czy to rzeczywiście przegięcie ze strony fundacji prezentującej swoich podopiecznych? Być może się mylę, szczegółów nie znam, poza tym fundacja od tego jest, ale w tym wypadku mogli ograniczyć się jedynie do prezentacji zwierzaków. Pikniki Ekologiczne z założenia są bezalkoholowe, ale a nuż jakiegoś nieodpowiedzialnego tatusia tknie nagły impuls, żeby sprezentować dziecku pieska. Za kilka tygodni piesek przestanie sprawiać radość i stanie się kłopotem, który je, robi kupę i wychodzi na spacer o szóstej rano. Aczkolwiek mam nadzieję, że futrzaki znalazły naprawdę dobre domy, a panie z fundacji nie rozprowadzały ich zbyt pochopnie, zwłaszcza że "obrotem" bezdomnymi zwierzętami zajmuję się od kilku lat wraz z mamą i doskonale wiem, jak bywa. Zdarzały się już sytuacje, że, przykładowo, pewna damulka zrezygnowała z adopcji kota (obecnie wielki, dobrze odżywiony, czarny mieszaniec persa i dachowca), tylko dlatego, że nie był rudy i nie pasował jej do... mebli. Nowi właściciele gubili kociaki albo zabierali młode, niedoświadczone psy na polowania (pif paf). Weryfikacja osób i warunków, jakie są w stanie zapewnić zwierzęciu oraz wytyczne odnośnie opieki i żywienia są naszym zdaniem koniecznością.

I może dlatego "rozprowadzanie" odkąd pamiętam szło opornie.

piątek, 8 czerwca 2012

Pijany Zając w ogniu paranoi - odcinek I

    W momencie rozpoczęcia pisania tej notatki, z góry zakładam rychłe powstanie kolejnej jej części. Mówiąc "kolejnej" wyrażam jednocześnie nadzieję, że będzie to tylko jedna "kolejna" część, bo "kolejne", począwszy od trzeciej, musiałaby już napisać inna osoba. Drugiego wywodu z cyklu "Pijany Zając w ogniu paranoi" ostatkiem sił mogę się jeszcze podjąć. W przypadku zaistnienia potrzeby stworzenia jeszcze jednego - o czym ku rozżaleniu przyjaciół i uciesze wrogów informuję - będę już dyndać na sznurowadle, nie powiem gdzie, bo jeszcze komuś przyszłoby do głowy mnie ratować. A figa!

    Nadeszły przeklęte czasy. Niby to tylko miesiąc, który trzeba przetrwać, ale czuję się co najmniej tak, jakbyśmy władowali się w nową epokę. Wszystko się jakby pozmieniało i od kilku dni słyszę jedynie szelest kartek, warkot drukarek i powtarzane półgłosem informacje od tych, którzy przeżyli zeszłoroczną zmianę klimatu. I perspektyw na szybki powrót do normalności nie widzę, liczę tylko na to, że ktoś, kto za miesiąc wpadnie odwiedzić mój grób, opowie mi tę historię - z happy endem.

    I nie zamierzam tutaj rozwodzić się nad Euro 2012, chociaż to również jeden z powodów, dla których nie chce mi się wchodzić na Facebooka, i nagle niskich lotów dyskusje z moją babcią o serialach zaczęły sprawiać mi przyjemność. Z drugiej strony, niebawem i ta miła odmiana przejdzie do historii, bo seriale ponoć schodzą z ekranów na rzecz piłki nożnej. Dupa blada. Pomijając już moje osobiste odczucia związane z całą tą farsą, co ta biedna kobiecina będzie oglądać w telewizji?

    Sesja, k*wa. Do tego właśnie zmierzam od ładnych trzech akapitów. Osobiście wolę znosić cierpienie w milczeniu, tym bardziej nie potrafię zrozumieć ludzi, którzy spinają tyłki, jakby zanosiło się na wybuch III wojny światowej i streszczają wszystkim, którzy chcą ich słuchać, historię swoich do tejże sesji przygotowań. Proszę nie mieć do mnie żalu, jeśli raz czy dwa przybędę na uczelnię w stanie nietrzeźwości. Nie mogę Was wszystkich słuchać, więc szukam alternatywnych rozwiązań, i cóż poradzić, że wódka jest najtańsza?

    Przeżyliśmy pierwszą sesję. Nikt nie umarł. Nikomu nie urwało nogi. I o dziwo udało nam się nie popaść w obłęd. Kto nie miał szczęścia w pierwszym terminie, ten wykazał się w drugim. I trzecim, i czwartym... Zapewne zrobiliby i piąty termin, gdyby nie mieli dość sprawdzania stosów studenckich wypocin i wysłuchiwania pierdół wymyślanych na poczekaniu w nadziei, że to właściwa odpowiedź na zadane pytanie. Wniosek z tego nasuwa się sam - nie potrafimy korzystać z wiedzy, jaką daje nam doświadczenie. Wciąż wydaje nam się, że uwalenie pierwszego terminu oznacza syf, kiłę i mogiłę. Piszę w pierwszej osobie liczby mnogiej, bo mnie niestety od czasu do czasu zaczyna się udzielać i w tym miejscu pragnę podziękować osobom, które sprowadzają mnie na ziemię.

    Nie jest tak, że ja się nie uczę. Ja po prostu zaczynam naukę od... nauki zdrowego dystansu. Nie uda się teraz - we wrześniu nadrobię z nawiązką. Ambicji mi nie brakuje, ale daleko mi do zabijania się w imię najlepszych ocen. Potrafię jeszcze spać, czytać dla przyjemności, prowadzić rozmowy nie-o-nauce, a w międzyczasie pisać własną książkę. Da się.

    Warto znać swoje położenie. Warto wiedzieć, że obok są inni, którzy znajdują się dokładnie w takim samym położeniu. I na tym właściwie można by poprzestać. Bez ciągłego mówienia o sesji. Bez rozsiewania niepotrzebnej paniki wśród współcierpiących. Bez załamywania się, kiedy pierwszy termin okaże się być terminem straconym. Bez notorycznego wkurwiania otoczenia!

    Tak czy owak wszystkich studentów błogosławię i życzę owocnej nauki. Uczcie się jednak w ciszy, bo o reakcję łańcuchową tutaj ciężko nie jest. Spanikuje jeden - a w ślad za nim połowa towarzystwa. Ja chcę tylko spokoju - to chyba nie jest zbyt wygórowane żądanie. 

Wielki powrót

    Stało się. Trochę później niż można było się spodziewać, ale stało się. Pijany Zając powrócił, żeby zatruwać Internet swoim bełkotliwym gadaniem. Internet i wszystkich tych, którzy okażą się na tyle nierozsądni, żeby to czytać albo, uchowaj Boże, komentować. Ale to już nie jest problem Pijanego Zająca, bo każdy, kto zna go osobiście, w stopniu chociażby minimalnym, wie, na co się porywa. A tych, którzy poznać bliżej jeszcze nie zdążyli, niech wszyscy święci mają w swej opiece. Bo Pijany Zając mówi to, co myśli. Ma długie uszy i wyostrzony zmysł obserwacji. Chwali tych, którzy w jego opinii na pochwałę zasłużyli, po całej reszcie pozwala sobie jeździć - ostro, acz kulturalnie. Rzadko kiedy wprost - praktyczne zastosowanie aluzji opanował do perfekcji. Pijany Zając nie ma w zwyczaju wymieniać winowajców z nazwiska. Chyba że jest naprawdę pijany.


    Wbrew pozorom Pijany Zając to bardzo sympatyczny i pokojowo nastawiony futrzak. Nie rozdrażniony - nie zaatakuje. Zresztą bardzo trudno rozdrażnić Pijanego Zająca.

    Pijany Zając oficjalnie ogłasza wielki powrót. Tym razem na trzeźwo.