Nadeszła ta chwila, w której należy powiedzieć uczelni 'pa pa'. Pozbierać resztę zasłużonych (albo i nie) wpisów do indeksu, posłać wdzięczny uśmiech każdemu wykładowcy, który przymknął oko na "drobne i sporadycznie ujawniające się braki wiedzy" i mimo wszystko zawyżył ocenę, kolegom życzyć udanych wakacji i zacząć cieszyć się pełnią lata. Inna rzecz, że takie lato ucieszy jedynie fanatycznego miłośnika tropików...
Indeks czwórkami stoi. Głównie. Kilka trójek, jedna piątka (wiem, wiem, NACIĄGANA!), jeden egzamin uwalony z godnością, czterema punktami, czyli umiem, ale coś nie wyszło, dwa z własnej woli przeniesione na termin wrześniowy, bo zabijać się dla ocen i ryć w książkach z dnia na dzień i z nocy na noc nie będę. No. Nie wygląda to najgorzej. Czy mogło wyglądać lepiej? Załóżmy, że mogło, aczkolwiek z wizerunkiem uroczego kujonka rozstałam się wraz z końcem czwartej klasy podstawówki. Inteligentny student wie, kiedy może sobie odpuścić. W każdym razie się domyśla.
Skłamałabym, mówiąc, że nie będzie mi żal. No co? Klęło się na tę uczelnię niejednokrotnie: na sześcio-stronicowe kolokwia z gramatyki i na nudne wykłady, i na prowadzących owe nudne wykłady, i na te cholerne prace pisemne, na sesję zimową, na sesję letnią, i na co tam jeszcze kląć się dało. I zwalało się na tych nieszczęsnych wykładowców winę za całe zło tego świata (studenckiego w szczególności, ale jeśli ktoś w międzyczasie wdepnął w gówno - prawdopodobnie stało się to również za przyczyną któregoś z wykładowców, bo nie przekazywał praktycznej wiedzy typu "jak unikać gówna na drodze"). I czasami zwiewało się z zajęć. A nierzadko nawet rozpoczynało się weekend w połowie tygodnia. W pierwszej połowie - na początku.
A jednak szkoda. Patrząc z perspektywy czasu, tak samo brakowało mi gimnazjum, które wszakże było koszmarne, tak samo w zeszłym roku tęskniłam za liceum, które było minimalnie lepsze. Wtedy sama się sobie dziwiłam. Dziś byłabym bardziej zdumiona, gdyby po zakończeniu sesji letniej i spakowaniu manatków nie chciało mi się płakać. Bo wiedza i większość znajomości z poprzednich etapów edukacji okazały się bytami ulotnymi. Na karcie pamięci mojego telefonu zostało kilka numerów, z których około 10% może mi się jeszcze kiedyś przydać. Nie pamiętam imion ludzi z klasy*, nie pamiętam twarzy nauczycieli, którzy ochrzaniali mnie za brak pracy domowej.
Odnoszę dziwne wrażenie, że nie zapomnę tak prędko o osobach poznanych na studiach. W notce na moim poprzednim, istniejącym jeszcze w sieci, ale od dawna nieaktywnym blogu pisałam tak: Półtora miesiąca. Długie godziny szaleńczego śmiechu z czego tylko się da. Tysiące rozmów na facebooku... (...). Wspólne siedzenie do późna nad alfabetem gotyckim. Koło Zatruwania Środowiska i Siebie Nawzajem Dymem Tytoniowym przed budynkiem. Tworzenie własnych wersji historii Polski na nudnym wykładzie. Ta radość, kiedy ktoś cieszy się na twój widok. Tak. Warto było iść na studia. I dziękuję losowi za tę uczelnię, za tych wszystkich ludzi, którzy zawsze poprawią humor, utwierdzą w przekonaniu, że nie ja jedna jestem zdrowo stuknięta, nie zostawią w potrzebie. Za wykładowców, którzy potrafią być bardziej ludzcy, niż nam się wydawało. Pani Doktor Dementor się nie liczy!". Notka powstała 10 listopada 2011 roku. Dzisiaj mogłabym dopisać do niej dziesięć razy tyle. Kiedy wszyscy dookoła mówili: "Znudzi ci się, ludzie zaczną cię denerwować**, będziecie ze sobą walczyć o pozycję w grupie, o oceny, o wszystko...", śmiałam się w głos i poniekąd słusznie i trafnie oceniłam sytuację. Ani mi się nie znudziło, ani mnie nikt do ostateczności nie zdążył doprowadzić, a rywalizacja... cóż, nikt jeszcze nikomu nie wydłubał oka długopisem, co można uznać za dobrą wróżbę na przyszłe lata. Zakładając, że ktoś na tej filologii zostanie, bo co i raz obserwuję, jak ten czy inny rzuca to w cholerę z takiego czy innego powodu. Albo bez powodu. Jednakże ci, którzy dotrwają do licencjatu, będą, optymistycznie przypuszczam, silną, zjednoczoną grupą. Predyspozycje ku temu są naprawdę spore - już teraz niewiele można by zarzucić tak zwanemu "zgraniu" na roku. Choć kilka razy zdarzyło mi się w nie zwątpić. A i patrząc po sobie, nigdy jeszcze nie miałam tak dobrego kontaktu z grupą. Dużą grupą.
Nie jestem już czarną owcą, którą byłam - jeszcze - pisząc tamten post. I nawet Pani Doktor z rasowego Dementora przeistoczyła się w całkiem sensowną kobietę. Jak większość tych, którym przedwcześnie wydałam opinię.
Tęsknię... choćby i za zajęciami na uczelni. Bywało nudno. Bywało ciężko. Ale bywało i zabawnie, bo jak tu nie wspomnieć o wspólnym bazgroleniu po kartkach przeznaczonych na notatki, jak tu pominąć przewijające się tu i ówdzie "suchary" wykładowców (taaak, to prawda, że w niektórych przypadkach śmialiśmy się tylko z grzeczności), jak nie odnotować studenckich rozmówek w ostatnim rzędzie - kiedy zależało nam jedynie na zdobyciu "obecności"?
Drugi rok może już nie być taki przyjemny. Zbliża się ten czas... Czas, kiedy wreszcie trzeba będzie się określić... Dokonać wyboru specjalizacji... Stworzyć niebanalny pomysł na siebie i ruszyć naprzód drogą, która, kto wie, być może okaże się niewłaściwą, nie wymarzoną... Może za rok o tej porze powiem sobie, że "to wszystko wyglądało inaczej w mojej wyobraźni" i w ogóle "co ja tu, cholera, robię"?
Jedno wiem na pewno - ludzie są zajebiści! (wykładowcy też, w każdym razie nie było takiego, o którym chciałabym względnie szybko zapomnieć) A wspomniana wcześniej walka o pozycję na studiach sensu samego w sobie nie ma - sesja i tak zrówna wszystkich.
Z ziemią.
_______________
* tak szczerze - pamiętam tych, których chcę pamiętać
** okej, przyznaję - czasem mnie denerwowali; ale i tak są zajebiści
Indeks czwórkami stoi. Głównie. Kilka trójek, jedna piątka (wiem, wiem, NACIĄGANA!), jeden egzamin uwalony z godnością, czterema punktami, czyli umiem, ale coś nie wyszło, dwa z własnej woli przeniesione na termin wrześniowy, bo zabijać się dla ocen i ryć w książkach z dnia na dzień i z nocy na noc nie będę. No. Nie wygląda to najgorzej. Czy mogło wyglądać lepiej? Załóżmy, że mogło, aczkolwiek z wizerunkiem uroczego kujonka rozstałam się wraz z końcem czwartej klasy podstawówki. Inteligentny student wie, kiedy może sobie odpuścić. W każdym razie się domyśla.
Skłamałabym, mówiąc, że nie będzie mi żal. No co? Klęło się na tę uczelnię niejednokrotnie: na sześcio-stronicowe kolokwia z gramatyki i na nudne wykłady, i na prowadzących owe nudne wykłady, i na te cholerne prace pisemne, na sesję zimową, na sesję letnią, i na co tam jeszcze kląć się dało. I zwalało się na tych nieszczęsnych wykładowców winę za całe zło tego świata (studenckiego w szczególności, ale jeśli ktoś w międzyczasie wdepnął w gówno - prawdopodobnie stało się to również za przyczyną któregoś z wykładowców, bo nie przekazywał praktycznej wiedzy typu "jak unikać gówna na drodze"). I czasami zwiewało się z zajęć. A nierzadko nawet rozpoczynało się weekend w połowie tygodnia. W pierwszej połowie - na początku.
A jednak szkoda. Patrząc z perspektywy czasu, tak samo brakowało mi gimnazjum, które wszakże było koszmarne, tak samo w zeszłym roku tęskniłam za liceum, które było minimalnie lepsze. Wtedy sama się sobie dziwiłam. Dziś byłabym bardziej zdumiona, gdyby po zakończeniu sesji letniej i spakowaniu manatków nie chciało mi się płakać. Bo wiedza i większość znajomości z poprzednich etapów edukacji okazały się bytami ulotnymi. Na karcie pamięci mojego telefonu zostało kilka numerów, z których około 10% może mi się jeszcze kiedyś przydać. Nie pamiętam imion ludzi z klasy*, nie pamiętam twarzy nauczycieli, którzy ochrzaniali mnie za brak pracy domowej.
Odnoszę dziwne wrażenie, że nie zapomnę tak prędko o osobach poznanych na studiach. W notce na moim poprzednim, istniejącym jeszcze w sieci, ale od dawna nieaktywnym blogu pisałam tak: Półtora miesiąca. Długie godziny szaleńczego śmiechu z czego tylko się da. Tysiące rozmów na facebooku... (...). Wspólne siedzenie do późna nad alfabetem gotyckim. Koło Zatruwania Środowiska i Siebie Nawzajem Dymem Tytoniowym przed budynkiem. Tworzenie własnych wersji historii Polski na nudnym wykładzie. Ta radość, kiedy ktoś cieszy się na twój widok. Tak. Warto było iść na studia. I dziękuję losowi za tę uczelnię, za tych wszystkich ludzi, którzy zawsze poprawią humor, utwierdzą w przekonaniu, że nie ja jedna jestem zdrowo stuknięta, nie zostawią w potrzebie. Za wykładowców, którzy potrafią być bardziej ludzcy, niż nam się wydawało. Pani Doktor Dementor się nie liczy!". Notka powstała 10 listopada 2011 roku. Dzisiaj mogłabym dopisać do niej dziesięć razy tyle. Kiedy wszyscy dookoła mówili: "Znudzi ci się, ludzie zaczną cię denerwować**, będziecie ze sobą walczyć o pozycję w grupie, o oceny, o wszystko...", śmiałam się w głos i poniekąd słusznie i trafnie oceniłam sytuację. Ani mi się nie znudziło, ani mnie nikt do ostateczności nie zdążył doprowadzić, a rywalizacja... cóż, nikt jeszcze nikomu nie wydłubał oka długopisem, co można uznać za dobrą wróżbę na przyszłe lata. Zakładając, że ktoś na tej filologii zostanie, bo co i raz obserwuję, jak ten czy inny rzuca to w cholerę z takiego czy innego powodu. Albo bez powodu. Jednakże ci, którzy dotrwają do licencjatu, będą, optymistycznie przypuszczam, silną, zjednoczoną grupą. Predyspozycje ku temu są naprawdę spore - już teraz niewiele można by zarzucić tak zwanemu "zgraniu" na roku. Choć kilka razy zdarzyło mi się w nie zwątpić. A i patrząc po sobie, nigdy jeszcze nie miałam tak dobrego kontaktu z grupą. Dużą grupą.
Nie jestem już czarną owcą, którą byłam - jeszcze - pisząc tamten post. I nawet Pani Doktor z rasowego Dementora przeistoczyła się w całkiem sensowną kobietę. Jak większość tych, którym przedwcześnie wydałam opinię.
Tęsknię... choćby i za zajęciami na uczelni. Bywało nudno. Bywało ciężko. Ale bywało i zabawnie, bo jak tu nie wspomnieć o wspólnym bazgroleniu po kartkach przeznaczonych na notatki, jak tu pominąć przewijające się tu i ówdzie "suchary" wykładowców (taaak, to prawda, że w niektórych przypadkach śmialiśmy się tylko z grzeczności), jak nie odnotować studenckich rozmówek w ostatnim rzędzie - kiedy zależało nam jedynie na zdobyciu "obecności"?
Drugi rok może już nie być taki przyjemny. Zbliża się ten czas... Czas, kiedy wreszcie trzeba będzie się określić... Dokonać wyboru specjalizacji... Stworzyć niebanalny pomysł na siebie i ruszyć naprzód drogą, która, kto wie, być może okaże się niewłaściwą, nie wymarzoną... Może za rok o tej porze powiem sobie, że "to wszystko wyglądało inaczej w mojej wyobraźni" i w ogóle "co ja tu, cholera, robię"?
Jedno wiem na pewno - ludzie są zajebiści! (wykładowcy też, w każdym razie nie było takiego, o którym chciałabym względnie szybko zapomnieć) A wspomniana wcześniej walka o pozycję na studiach sensu samego w sobie nie ma - sesja i tak zrówna wszystkich.
Z ziemią.
_______________
* tak szczerze - pamiętam tych, których chcę pamiętać
** okej, przyznaję - czasem mnie denerwowali; ale i tak są zajebiści