niedziela, 17 czerwca 2012

Pijany Zając o ankietach na USOS-ie

    Zemsta na znienawidzonym nauczycielu to marzenie niejednego uczniaka, najczęściej niespełnione, bo wyobraźnia swoją drogą, ale najczęściej nie starcza odwagi. Pamiętam jeszcze moje własne doświadczenia w tym zakresie, te ze szkoły podstawowej i gimnazjum, i liceum. Wszędzie znalazła się przynajmniej jedna "miła" pani, do której chciało się podejść i wyśpiewać litanię, jaka to ona jest niesprawiedliwa, w dodatku piękna jak teściowa o północy i taktowna niczym brat bliźniak Hitlera. Tyle że... takie i podobne zamierzenia nigdy nie dochodziły do skutku.

    Rzecz pierwsza, wspomniana już kwestia odwagi, sprawa oczywista. Każdy bywa czasem bohaterem w swoich snach, ale nie ulega wątpliwości, że realne końcoworoczne "starcie" z Hitler-babą ograniczyłoby się do posłania jej morderczego spojrzenia. Po drugie, z perspektywy osoby odrobinę starszej i rozsądniejszej, wydaje mi się bezsensownym robienie sobie wroga w kimś, kogo prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczę. Po trzecie, w dniu odebrania świadectw dzieciaki mają w głowach wyłącznie rozkoszną wizję dwóch lub więcej wolnych miesięcy, i komu by się chciało zadręczać...

    Studenci mają pod tym względem ułatwione zadanie, w każdym razie w miejscu, w którym mnie przyszło zdobywać wyższe wykształcenie. Bo u nas rządzi bezwzględny USOS, katowska machina przywodząca na myśl skrzyżowanie kiepskiego żartu z polem minowym (uda się albo się nie uda i nikomu nie jest do śmiechu, zazwyczaj gdy chodzi o rejestrację na przedmioty, ale to temat na osobną rozprawę). USOS posiada tę magiczną właściwość, że wraz z końcem każdego semestru udostępnia anonimowe ankiety, celem zebrania opinii studentów na temat poszczególnych przedmiotów oraz osób prowadzących owe przedmioty. Anonimowe! Hulaj dusza, dziekan nie widzi... (kto, co i dlaczego), zatem można spełnić szczenięcą fantazję i zjechać wykładowców/pracowników dydaktycznych bez ponoszenia jakichkolwiek konsekwencji. Samo w sobie wystawienie względnie obiektywnej oceny stanowi nasze święte prawo, żeby już nie mówić o obowiązku, ale cóż za czort skłonił władze uczelniane, żeby do tego stopnia zaufać studentom?

    Nie kwestionuję potrzeby przyzwolenia na wyrażanie własnego zdania, bo brakowało mi tego na trzech poprzednich etapach edukacji, aczkolwiek wydając prawo, należy liczyć się z prawdopodobieństwem jego nadużycia. Nasze, studenckie podejście do wykładowców niewiele odbiega od normy gimnazjalnej czy licealnej, wciąż odrzucamy możliwość współpracy, że nie wspomnę o zmniejszeniu dystansu przy zachowaniu przypisanych ról i obustronnego szacunku. I nadal potrafimy na nich wyklinać na czym świat stoi za... jedno niezaliczone kolokwium, zgodnie z powszechnie panującą regułą, że grunt to mieć na kogo zwalić całą winę za własne niepowodzenia. Wtedy dopiero taka ankieta nabiera znaczenia, bo wreszcie można, opierając się na tym jednym niezaliczonym kolokwium, wystawić skrajnie negatywną opinię i niech się tam na górze martwią, co z tym fantem zrobić. A niechby taki delikwent spróbował dodatkowo nie zaliczyć poprawy... (drżyjcie narody, nadchodzi wściekły student).

    I nie zakładam tutaj, że nie ma takich, którzy rzeczywiście potrafią napsuć krwi Bogu ducha winnemu studentowi, bo od października użeram się z kobietą, której wymagania są co najmniej nieodpowiednie do ważności przedmiotu, a pracę roczną poprawię jeszcze z pięćset razy zanim uzna, że może być ("chociaż to nadal nie to..."), ale przypadek jest, na tle ogółu, jak wynika z moich obserwacji, odosobniony, bo obok stoi szereg innych, o wiele bardziej chętnych, żeby iść nam na rękę. Jak nie za pierwszym razem, to za piątym.

    Inna kwestia to nasza słynna zdolność nadinterpretacji rzeczywistości, kiedy naturalne w moim ujęciu zachowania wykładowców (głos dezaprobaty, spojrzenie pełne wyrzutu) odbieramy jako atak lub, co gorsza, zwyczajne chamstwo. I oto mamy kolejny powód, żeby wyrażać się o kimś źle, nie poparłszy wcześniej naszych osądów ani jednym logicznym argumentem. Jeszcze gorzej, jeśli przedmiot jest nudny i powszechnie nielubiany i nic nie zdoła naprawić jego wizerunku, włącznie z najzabawniejszym, najbardziej otwartym i kontaktowym wykładowcą. Pech. Bo skoro nie lubimy przedmiotu... dlaczego mielibyśmy lubić osobę prowadzącą?

    Później taki wykładowca miesiącami będzie się zastanawiał, gdzie popełnił błąd, co zrobił źle, co przeoczył, czego nie wziął pod uwagę; elementy psychicznie słabsze zwątpią we własne umiejętności, ale to będzie już tylko ich kłopot, bo nam, anonimowym krytykom, nikt nic nie zarzuci. A jeśli na zajęciach padnie pytanie "co należy zrobić, żeby wreszcie zacząć współpracować?"... najpewniej nikt nie wymyśli odpowiedzi, bo przecież co złego, to nie my.

    Dlaczego to wszystko tak bardzo mnie denerwuje?
    a) dziwnie czegoś nie mam powodów, żeby kogokolwiek wyjątkowo nie cierpieć, bo od początków mojej kariery studenckiej nikt mi krzywdy nie wyrządził,
    b) razi mnie ta zabawa w gimnazjum,
    c) jakimś cudem potrafię dogadać się z każdym wykładowcą i koniec końców w każdym umiem odnaleźć dodatnie strony,
    d) bo akurat nie mam innych zmartwień na głowie?

    Może najwyższy czas zacząć korzystać z funkcji "komentarz" dodawanej do ankiet i swoje wybory uczciwie, obiektywnie i sensownie uzasadniać? Bez uprzedzeń typu "bo on jest głupi i ja go nie lubię".  Nikogo nie bronię ani nie oskarżam, nie staram się nikomu przypodobać. Przemawiam głosem zdrowego rozsądku, bo tylko tyle mogę zrobić dla tych, którzy już dawno powinni złożyć podanie o wykopanie mnie ze studiów albo przynajmniej zdzielić podręcznikiem po łbie, a mimo to cierpliwie znoszą moje nieuctwo, permanentne olewanie i kryzysy naukowe ze stanami depresyjnymi w pakiecie. Cóż... przykładny student ze mnie nie jest.

 

8 komentarzy:

  1. Sądzę, że ankiety w stylu: bo on jest gupi nie będzie tak ważna, jak ta z sensownym uzasadnieniem. Myślę, też że pojedyncze negatywne opinie nic nie zmienią. Dziekan nie jest głupi, wiec że studenci lubią się mścić. Musi być kilkanaście konkretnych skarg na wykładowcę, aby wezwano go na dywanik i to jest chyba w miarę fair.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hm, nie wiem czy mam rację, ale wydaje mi się, że zgadzam się z Tobą. Raczej nie mogę sobie zarzucić niesłusznego posądzania, bywam rozgoryczona, ale chyba jednak częściej na studentów z "dziwnym szczęściem", nie mających rozumu, którzy zaniżają poziom uczelni dostając np. 5 niesłusznie... Oj, ja cały czas o tym samym gadam ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niektórzy jadą na takim farcie, że masakra. Czasami można się czegoś nie nauczyć z braku czasu i wtedy liczyć na odrobinę szczęścia, ale część studentów robi to nagminnie. Mnie się zdarza niekiedy świadomie olewać i liczyć na cud. Chociaż ostatnio widać poprawę, staram się, uczę... :)

      Usuń
    2. Mi też, ale nie to co jest najważniejsze...

      Usuń
  3. Najgorsza to krytyka bez argumentacji tak w przypadku ludzi jak i utworów literackich czy innej twórczości. Dla mnie "nie bo nie" albo "nie lubię bo nie lubię" to żadna krytyka i żaden argument, wsio :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Grrr! Tu wyżej to ja jestem, zalogowała się ja przypadkiem z innego maila ^ ^

      Usuń
    2. A "nie lubię, bo to nie mój typ (muzyki, literatury, filmu)"? Tak już chyba lepiej, w sumie nie wszystko musi nas interesować.

      Usuń
  4. jak się ma solidne argumenty i zbierze się kilka osób, to te ankiety mają sens, chociaż mam nadzieję, że czytają także pojedyncze, gdzie jakaś skarga jest naprawdę sensowna i zwraca uwagę na jakiś problem

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.